Wywiad – o okresie buntu, śmierci brata i początkach pracy naukowej
Trzecia część wywiadu ze mną. Kłopoty z komunistycznymi władzami, rodzina, ateizm, załamanie psychiczne i początek pracy w Instytucie Farmakologii PAN w Krakowie.
Miał Pan okres poważnego buntu…
W „Piwnicy pod Baranami” przestałem bywać, gdy miałem okres załamania po tym, jak mój brat Janek utonął w wypadku kajakowym na Dunajcu w 1965 roku. Nagle musiałem kompletnie zmienić moją pozycję życiową.
Do śmierci brata byłem czarną owcą w rodzinie. Mój rodzinny dom był porządny, antykomunistyczny, katolicki. W 1948 roku, mając 12 lat, zapisałem się na przekór rodzicom do Związku Młodzieży Polskiej, zacząłem tam robić karierę jako inteligentny, młody człowiek. Na szczęście palec Opatrzności dotknął mego palca, gdy w którymś momencie pisząc na maszynie gazetkę szkolną zamiast „podstawy socjalizmu” napisałem „podsrawy socjalizmu”. Dostałem naganę i zostałem odstawiony na bok. Nie uwierzono, że to był przypadek, zwłaszcza u mnie, z takiej rodziny. Już wcześniej przestałem chodzić do kościoła. Potem zacząłem chodzić do Klubu Ateistów i Wolnomyślicieli. To był bardzo fajny klub, prowadzony przez Janusza Terakowskiego. Mój Ojciec nie mógł się z tym pogodzić, ubolewał nad tym nawet w wiele lat później. Ożeniłem się z panią spoza środowiska, choć uważam, że doskonale wybrałem, ale jedna z pięknych pań piwnicznych powiedziała mi wiele lat później: „myśmy wszystkie płakały, jak żeniłeś się z Marysią”. Nie ochrzciłem dziecka.
A mój brat był dobrym dzieckiem, katolikiem (nazywaliśmy go rycerzykiem Niepokalanej), chodził na wycieczki z Karolem Wojtyłą i był w najbliższym jego kręgu. Był porządny, bardzo uczuciowy, z dużą empatią do ludzi. Jego śmierć po ukończeniu prawa i filozofii, akuratnie przed doktoratem z etyki norm, była krachem przede wszystkim dla Rodziców. Wtedy ja musiałem zacząć być dobrym synem. Pierwsze, co zrobiłem, to ochrzciłem Marka (starszego syna — red.), żeby Rodzice pomyśleli, że przynajmniej zza grobu Janek coś zadziałał. Rzuciłem żeglarstwo i kajaki. Byłem jednak po dwóch magisteriach: z biologii i chemii; zmobilizowałem się i zacząłem robić doktorat.
Od lewej: Jerzy, Irena, Adam, Jan Vetulani
Jak zaczęła się Pańska praca naukowa?
Tu muszę cofnąć się w czasie. Na początku 1956 roku, przed październikiem, wpadłem w straszliwy konflikt. Okazało się, że na jakimś zebraniu obraziłem docenta Kędziorka, sekretarza partii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od razu cofnięto mi stypendium naukowe. Powiedziano mi, że nie nadaję się na uczelnię, że najwyżej mogę spodziewać się pracy sanitarno-epidemiologicznej w sanepidzie. Wpadłem w depresję, bo zobaczyłem, że moja kariera się załamuje. Leżałem na tapczanie, jak w barłogu, paląc papierosa za papierosem, z butelką wódki pod ręką i czytałem w kółko Wilka stepowego.
Widząc to, Ojciec poszedł do profesora Janusza Supniewskiego, kierownika Katedry Farmakologii Akademii Medycznej. Supniewski, mimo że był zdecydowanym i jawnym antykomunistą, miał bardzo silną pozycję, bo to on odbudował polski przemysł farmaceutyczny, zsyntetyzował i wprowadził do kliniki wiele leków, między innymi rozpoczął produkcję leków przeciwgruźliczych. Supniewski, który był niezwykle uczciwy, powiedział, że może mnie przyjąć na wolontariusza. Panią doktor Chuścielową, która miała się mną opiekować, poprosił, żeby kazała mi robić specjalne trudne preparaty, abym zobaczył, co znaczy prawdziwa praca naukowa. Gdy skończyłem biologię i równocześnie pierwszy rok chemii, Supniewski przyjął mnie na pół etatu asystenta do niedawno utworzonego Zakładu Farmakologii PAN. Jako człowiek z konfliktem z notablem PZPR nie mogłem oczywiście być przyjęty na uczelnię. Zresztą to była wielka zasługa PAN w tamtych czasach — ludzie źle widziani przez władze nie byli dopuszczani do kontaktu ze studentami, ale mogli pracować naukowo w placówkach PAN, traktowanych jako czysto badawcze. Po uzyskaniu pozycji przez dwa lata żyłem na dobie dwunastogodzinnej. Na studiach miałem już luz. Rano szedłem albo na studia chemiczne albo do Supniewskiego. Wracałem, spałem do 7-8 godziny wieczorem, ubierałem się i szedłem do „Piwnicy”, gdzie siedziałem do 2 w nocy. Studiowałem chemię dość długo, potem nie śpieszyło mi się z doktoratem, który zrobiłem dopiero po śmierci brata. W 1967 roku dostałem stypendium Rikera i pojechałem do Anglii do Cambridge. Tam nauczyłem się wielu ważnych metodyk badawczych, które potem mogłem wykorzystać.
Profesor Supniewski umarł w czerwcu 1965 roku, już po śmierci mojego brata, ale przed moim doktoratem. W jego zakładzie poznałem Ryszarda Gryglewskiego, z którym szybko się zaprzyjaźniłem. To był tam pierwszy człowiek, który przeszedł ze mną na „ty”. Regularnie chodziliśmy z Marysią do Ryszarda i Teresy Gryglewskich oglądać w telewizji kultową — jak powiedzielibyśmy dzisiaj — kreskówkę Miś Yogi.
Większość sprzętu laboratoryjnego kombinowało się samemu, inaczej wówczas w Polsce nie moglibyśmy pracować. Było z tym mnóstwo zabawnych zdarzeń, np. wysyłaliśmy naszego woźnego, pana Wincentego Blecharza, do kiosku „Ruchu” po prezerwatywy, których używaliśmy jako błon lateksowych potrzebnych do skompletowania bębenka Marey’a do mierzenia zmiany ciśnienia przy oddychaniu i pomiarze objętości wątroby. Kupował po 50 prezerwatyw, mówiąc, że to dla panów asystentów, ale chyba mu w to nie wierzono. Taka praca dawała znakomite umiejętności laboratoryjne. Przydały mi się potem w Ameryce, gdy trzeba było coś prostego skonstruować, bo była to sprawa nietypowa i odpowiedniego sprzętu nie było w katalogach. Wywoływało to zachwyt moich amerykańskich kolegów.
Po śmierci profesora Supniewskiego, kiedy Zakład Farmakologii PAN objął profesor Hano, który także przejął promotorstwo mojej rozprawy, napisałem pracę doktorską. Pamiętam, że poprosiłem Gryglewskiego, żeby ją najpierw przeczytał. Gryglewski przeczytał i powiedział mi: Napisałeś to swoim własnym stylem, albo Hano to przyjmie bez mrugnięcia okiem, albo będziesz to wszystko całkowicie przerabiał. Profesor Hano przyjął bez mrugnięcia okiem.
Chciałbym się jeszcze raz cofnąć i powiedzieć o człowieku, który w dużym stopniu zmienił mój sposób myślenia. To był profesor Kazimierz Gumiński. U niego robiłem magisterium z chemii teoretycznej. Mój aparat matematyczny był stosunkowo słaby, ale za to miałem koncepcje biologiczne. Nie byłem już po prostu studentem i Gumiński rozmawiał ze mną poważnie. Kiedyś powiedział do mnie: „Panie magistrze, mam czterech docentów, każdy inteligentniejszy ode mnie. Pan widzi, jak ja sobie umiem dobierać ludzi?”. To było piękne. I rzeczywiście ci czterej ludzie, Kacper Zalewski, Andrzej Fuliński, Andrzej Witkowski i nieżyjący już Ali Gołębiewski, byli naprawdę lepsi od Gumińskiego, a było strasznie trudno być od niego lepszym. Uwielbiali go, nazywali Hetmanem. Na własnym przykładzie Gumiński nauczył mnie, aby starać się dobierać sobie lepszych od siebie, bo jest to bodźcem rozwijającym człowieka.
Na blogu można przeczytać również poprzednie oraz kolejne części wywiadu.
Wywiad pierwotnie ukazał się w: Po drogach uczonych. Tom 2. Wydawnictwo PAU, Kraków 2007, s. 491–524.
~ - autor: vetulani w dniu 28 listopada, 2010.
Napisane w Wywiady
Tagi: Piwnica pod Baranami
Niestety, brata pana Vetulaniego nie zdążyłem uratować, ponieważ przybyłem za późno – pewnie minuta wcześniej, a i jego bym uratował. Udało mi się uratować kolegę Vetulaniego, za co do tej pory nikt mi nie podziękował. Ale mimo to, cieszę się, że chociaż jednego udało mi się uratować. Marian G.
Marian said this on 3 stycznia, 2015 @ 5:36 pm |